💌 Bridget Jones: Mad About the Boy

Dla mnie cały film Bridget Jones: Mad About the Boy sprowadza się do jednej sceny — tej w szpitalu, kiedy Bridget odwiedza swojego ojca, a on mówi jej: „Nie wystarczy przetrwać; musisz żyć.” Ta linia wbiła się we mnie mocno. Oddaje sedno całej historii: życie nie polega tylko na przechodzeniu przez kolejne dni, ale na prawdziwym przeżywaniu ich.

Film świetnie pokazuje też, jak ludzie potrafią zasypać cię radami — często kompletnie sprzecznymi. Jedni z troską mówią: „Musisz się otworzyć na ludzi!”, a inni przestrzegają: „Nie spiesz się, potrzebujesz czasu.” Raz słyszysz, żeby rzucić się w zmiany, a za chwilę ktoś przypomina, żebyś pozostała sobą. To chaos, który każdy po dużym życiowym zakręcie doskonale rozpozna. Ale w końcu to jest jej życie i tylko ona może zdecydować, co naprawdę ma sens.

Ważne: Marka Darcy’ego już nie ma, ale jego obecność czuć w całym filmie. Bridget wciąż niesie jego pamięć. Najbardziej poruszył mnie moment, gdy razem z dziećmi piszą do niego wiadomości, przywiązują je do baloników i wypuszczają w niebo. Niby symboliczna scena, a pokazuje, że nawet jeśli ktoś odszedł, to nie znaczy, że zniknął całkiem. Miłość nie znika wraz ze stratą — można ją w sobie nosić, tworząc jednocześnie nowe wspomnienia, otwierając się na szczęście i na nową miłość, wciąż trzymając w sercu ciepło tego, co było.

Uwielbiam, że film pokazuje też związek Bridget z młodszym, przystojnym facetem — dodaje to fabule świeżości i energii. A scena, w której wskakuje do basenu, żeby uratować psa? Absolutnie epicka. To dokładnie ten miks absurdalności i uroku, dla którego świat Bridget jest tak zabawny i ujmujący.

Bardzo podobało mi się też to, jak zmieniła się jej relacja z Danielem. Fakt, że to on jest wpisany jako jej kontakt alarmowy? Mały szczegół, a mówi wszystko. Już nie ma między nimi dramatów i toksycznych spięć — jest przyjaźń, wsparcie i ciepło. A kiedy Bridget wyznaje mu: „Jesteś moim kontaktem alarmowym,” jego reakcja jest klasyczna: „Alarmowym? O Boże, co znowu zrobiłaś?” — i w tym jednym zdaniu zawiera się cała ich nowa, dojrzalsza dynamika.

No i kariera Bridget. Widzieć ją jako producentkę filmową, wreszcie docenioną i szanowaną — to ogromna satysfakcja. Nie jest już tylko tą niezdarną kobietą popełniającą gafę za gafą. Teraz, kiedy ktoś mówi jej: „Twój film naprawdę mnie poruszył,” widać, jak wiele to dla niej znaczy. To cichy, ale mocny moment — dowód, że Bridget nie tylko przetrwała, ale naprawdę odnalazła swój sposób na życie.

Uwielbiam też postać doktor Rawlings (Emma Thompson) — jej bezkompromisowa ginekolożka jest jak „dorosła dla dorosłych.” Nie słodzi, nie głaszcze — mówi prosto z mostu. I właśnie dzięki niej Bridget nie tonie w żalu, tylko wraca do działania. Ten zabawny detal, gdy wypisuje Bridget mądre rady na recepcie, był po prostu mistrzowski.

Podsumowując — film ma w sobie to, co klasyczne w Bridget: humor, serce i chaos. Ale tym razem z większą dawką dojrzałości i rozwoju. To już nie historia o romansie czy naprawianiu życia, ale o tym, żeby naprawdę żyć na własnych zasadach, jednocześnie pielęgnując przeszłość. I dla mnie właśnie dlatego to jedna z najbardziej satysfakcjonujących odsłon Bridget Jones.

Previous
Previous

Emilia Pérez

Next
Next

658km, Yôko no tabi