The End of the Moment We Had Toshiki Okada
🗼 Tokio, nieznajomi, cisza — i wszystko to, czego nie mówimy
Ta książka jest ostra i cicho miażdżąca — dwa opowiadania, które czyta się jak monologi wewnętrzne, których nie mieliśmy prawa usłyszeć, a które zdradzają więcej prawdy niż większość rozmów w codziennym życiu.
Część I: The End of the Moment We Had
Pierwsza historia opowiada o ulotnym spotkaniu dwojga nieznajomych, którzy spędzają razem cztery noce w love hotelu w Shinjuku. To przypadek, a jednak staje się ucieczką — nie tylko od wojny, rzeczywistości czy obowiązków, ale też od samej tożsamości.
Nigdy nie wymieniają imion ani numerów telefonu. Zamiast tego dzielą się wspomnieniami z dzieciństwa, tworząc zawieszoną przestrzeń, w której nic innego nie istnieje.
„Nie mieliśmy pojęcia, co dzieje się na zewnątrz, nawet jaka jest pogoda.”
To właśnie ta surowa intymność uderza najmocniej — pozwalamy sobie na nią tylko wtedy, gdy całkowicie odrywamy się od prawdziwego życia.Najciekawsze jest zderzenie chaosu świata (w tle przewija się wojna w Iraku) z ciszą i powolnością tej tymczasowej bańki dwojga ludzi.
Bez przyszłości. Bez etykiet. Tylko teraz.
„Dlaczego po seksie, gdy jesteś już całkiem wyczerpany, nagle chcesz rozmawiać o dzieciństwie — zwłaszcza wtedy, gdy nic nie wiesz o tej drugiej osobie?”
I czy to nie jest znajome? Ten paradoks, że czasem łatwiej otwieramy się przed obcym niż przed najbliższymi?
Część II: My Place in Plural
Drugie opowiadanie dotyka jeszcze trudniejszego tematu — cichej przemocy relacji, które na powierzchni wyglądają „normalnie”, a nawet „dusznie dobre”.
Narratorka opowiada o małżeństwie, w którym mąż uważa się za cierpliwego i wspierającego. Ale ona czuje tylko wściekłość — nie dlatego, że jest okrutny, lecz dlatego, że jest ślepy.
Nie chce być tolerowana. Chce być zauważona.
„Mam głęboką potrzebę, żeby ktoś pozwolił mi go zranić.”
To zdanie spadło na mnie jak cios.
Tu chodzi o desperacką potrzebę, by ktoś nie tylko wysłuchał, ale zanurzył się w tym samym błocie. Żeby naprawdę poczuł ciężar, który ona nosi, choćby przez chwilę. Żeby nie była sama ze swoim „bad junk” — tymi toksycznymi kawałkami, które zalegają w głowie i ciele.
„Chcę wziąć te kawałki negatywnego gówna, które noszę w sobie jak bryłki landrynek upchane w mojej głowie i ciele, jak złom, którego trzeba się pozbyć — i oddać je jemu…”
Brutalne, ale prawdziwe.
Na zakończenie
Oba opowiadania obnażają coś niewygodnego i bolesnego w ludzkich relacjach — a może raczej w ich braku.To nie jest romantyczne, ale jest prawdziwe.Nie jest schludne, ale zostaje w pamięci.
Dla mnie The End of the Moment We Had to książka o wszystkich rzeczach, których nie mówimy.
O chwilach, które przychodzą i odchodzą, a jednak zmieniają nas na zawsze — nawet jeśli udajemy, że nic się nie stało. I o tym, że czasem najgłębsza bliskość wydarza się wtedy, gdy przestajemy grać i po prostu istniejemy — złamani, dziwni, bez słów — obok drugiego człowieka.
👉 Jeśli szukasz książki, która zostaje w głowie jak wspomnienie, którego nie potrafisz nazwać — to właśnie ta.